1.07
Pobudka prawie jakbym wstawała do szkoły. Totalnie zaspana wtaczam się pod prysznic, za kilkanaście minut jem śniadanie, dopakowuję kosmetyki i zapinam plecak. Pociąg jest o 7.56, wychodzimy z domu o 7.30. Ok. 7.35, zerkam na ekran telefonu i czytam smsa od mamy: 'Daj znać jak wyjedziecie z Zabrza. Pamiętaj o namiocie'. O 7.37, łamiąc po drodze kilka przepisów, wysiadam z auta pod domem. W niesamowitym tempie wpadam do domu, porywam namiot, zamykam drzwi, prawie łamiąc klucze, i o 7.41 wyjeżdżamy spod bloku. Na dworzec wpadam ok. 7.50. Pociąg spóźnia się 10 minut.
Droga mija mi mało kłopotliwie. Mimo że jedziemy ok. 12 godzin, nie skarżę się na jedną z miliona rozmaitych podróżnych dolegliwości. Odznaczamy, a potem odznaczam tylko ja, kolejne stacje. Późnym popołudniem budzimy się z letargu, słysząc, że za Tczewem przejazd jest zablokowany ze względu na ulewy, a w Gdańsku na tory osunął się nasyp i jest zupełnie nieprzejezdnie. Do naszego przyjazdu kolei udaje się jednak jakoś z tym uporać i nieco spóźnieni, docieramy w końcu do Gdyni. Podążając za tłumem, wpychamy się do 109, zajętego chyba wyłącznie przez openerowiczów. Po drodze najbardziej martwię się odmawiającym posłuszeństwa plecami.
Sama 'rejestracja obozowiczów' przebiega bardzo zgrabnie. Już za chwilę rozkładamy namioty i wreszcie mogę się położyć, wywalając uprzednio wszystko z plecaka.
2.07
Słońce jest niezbyt pomocne w spaniu. Mimo zmęczenia budzę się dosyć wcześnie. Kiedy orientuję się, GDZIE jestem, cała senność natychmiast mija.
Przed południem wybieramy się nad morze. Jest bardzo pochmurno i bardzo wietrznie, a na okropnie długich i stromych schodach karkołomne akrobacje wyczyniam tylko raz. Cieszę się nadmorską atmosferą dosyć krótko, bo po chwili z zimna kostnieją mi nogi. Ze względu na długą drogę nie śpieszymy się jednak szczególnie z powrotem. Nie przeziębiam się.
Po południu jadę po szczoteczkę do zębów. Wracamy ze wszystkim oprócz szczoteczki. Zdarza się.
Koncerty zaczynają się od 17, przychodzimy na teren festiwalu przed 20. Robię rozpoznanie terenu. Jakieś 40 min przed 22 rozpoczynamy poszukiwanie Właściwego Miejsca. Tuż przed Małpami znajdujemy się całkiem blisko sceny.
Jeśli chodzi o koncert
Arctic Monkeys, to, wbrew temu, co słyszy się dookoła, stwierdzam, że jestem zadowolona. Sam występ faktycznie jest dosyć sztywny, a utwory brzmią prawie dokładnie jak z płyt. Dwie awarie dosyć skutecznie zabijają resztki entuzjazmu, tlącego się jeszcze na początku w AM. Ale mimo to bawię się niesamowicie, a siniaki nie chcą mi się ciągle zagoić. Może to przez możliwość usłyszenia bardzo wielu moich ulubionych piosenek na żywo mam o koncercie tak pozytywną opinię; nie wiem. W każdym razie
The View From the Afternoon czy
I Bet That You Look Good On The Dancefloor live zapadają mi w pamięć bardzo.
Początkowo planujemy szybkim krokiem udać się na
Late of the Pier. Praktycznie cały tłum z Małp ma widocznie takie samo postanowienie, bo droga zajmuje nam dosyć dużo czasu. Chociaż przeszkodą może być też fakt, że plączemy się o własne nogi, ciągle potykamy o dziury nazwane przeze mnie roboczo koleinami i obijamy się o siebie. Tym samym zdążamy na połowę ostatniej piosenki (
Bathroom Gurgle). Żałuję tego koncertu, bo w LoTP zasłuchuję się już od jakiegoś czasu, ale z drugiej strony...
Po powrocie do namiotu padam. Dostaję też głupawki. Kiedy trochę odreaguję, czuję się już lepiej.
3.07
Wstaję o nieokreślonej porze. Jestem bardzo zadowolona, że poszłam pod prysznic w nocy - z powodu awarii kanalizacji dosyć długo nie ma wody. Jakoś jednak przeżywam, wygrzewając się przed namiotem przez dobrych parę godzin. Wczesnym przedpołudniem przyjeżdża Iza, a po południu jedziemy na zakupy. Tym razem kupuję szczoteczkę. Żółtą, jeśli to coś zmienia.
Przepuszczając falujący tłum młodych alternatywnych zmierzających na Marię Peszek, udajemy się pod Young Talents Stage, żeby posłuchać
Superxiu i
Furii Futrzaków. Ten pierwszy może mniej odkrywczy, ale bardziej mi się podoba.
Po FF (prawie jak Franze) wracamy na pole podładować telefony. W ogonku do zbyt małej ilości kontaktów tworzy się system wpuszczania do kolejki śpieszących się: 15 min ładowania za 1 piwo. Udaje nam się jednak podłączyć komórki, bo dosyć sporo ludzi wybywa na Gossip. Poza tym rozpoczynają się już pielgrzymki hot14 zmierzających na Kooksów.
Sama nie jestem szczególnie
The Kooks zainteresowana. Albumy wydają mi się mdłe, wręcz nijakie, poza tym te tłumy piszczących fanek... Mimo to jakoś ląduję na tym koncercie. Przychodzimy nieco spóźnieni, potem jeszcze chwilkę szukamy Izy. Resztę koncertu siedzimy gdzieś z boku, gadając. Słyszę potem, że Luke porwał tłumy.
Na Moby'ego nie planuję iść. W zasadzie chcę wybrać się na Crystal Castles o 1. Cieszę się jednak, że zostałam pod mainem.
Moby daje naprawdę niesamowity koncert. Początkowo zdaje mi się, że jego twórczości nie znam prawie wcale, potem jednak okazuje się, że kojarzę dosyć sporo. Jest naprawdę niesamowicie, czuję się prawie zahipnotyzowana (
thankyouthankyouthankyou!). Razem z całym tłumem szaleję na
Lift Me Up. Odzywają się obolałe mięśnie z dnia poprzedniego i odpuszczam sobie CC. Nie jestem pewna, czy dobrze robię.
4.07
Rano opieprzamy się, po południu przychodzi czas na ruszenie się. Jedziemy do Gdyni na Tall Ship Races. Nie czuję gorejącej potrzeby obejrzenia jachtów, planuję porobić bratu (bardziej statkowemu niż ja) zdjęcia żaglowców. Większość statków zdaje mi się dosyć podobna do siebie, dlatego zajmuję się obserwacją ludzi. Po pewnym czasie upał lekko nas dobija. Sama czuję się prawie jakbym miała zaraz zemdleć. Robimy krótką przerwę, po czym powoli wracamy. Wymieniam z mamą serię smsów o 'wasze wspólne zdjęcie'. Całe popołudnie próbuję grzecznie odmówić, w końcu wieczorem mama daje spokój. W drodze na przystanek niszczę mój balonik, ale nie czuję się tym szczególnie przygnębiona.
Z autobusu wysiadamy nieco wcześniej, pod pizzerią. Zjadamy pierwszy od dawna porządny posiłek, po czym postanawiamy wrócić. Nie jest się to jednak aż tak proste. Wszystkie autobusy, jadące prosto z dworca, okazują się być po brzegi wypełnione ludźmi i żaden nie zamierza zatrzymać się na przystanku w połowie trasy. Po mniej (machanie) lub bardziej (kładzenie się na drodze) desperackich próbach grupka festiwalowiczów, w tym również my, rozchodzi się. Na Babie Doły wracamy więc spacerkiem, pocieszając się, że przynajmniej spalimy pizzę, którą się nażarliśmy.
Ze względu na dosyć późny powrót omija nas Kamp!, na który planowałam się wybrać. Wychodzimy dopiero na
Faith No More. Kiedy gramolę się z namiotu, zaczyna padać. Pierwszy i ostatni raz zakładam moje czerwone kaloszki. Pogoda uspokaja się po 15 minutach koncertu, nie opłaca mi się jednak wracać, żeby się przebrać.
Sam koncert ma power. Przed wyjazdem słuchałam dyskografii grupy, mimo to nie czuję się szczególnie zaznajomiona z piosenkami; w zasadzie znam tylko
Easy. Opuszczamy świetnie bawiących się ludzi i udajemy się na
White Lies. Ich debiut wydaje mi się zamulający, sam koncert jest natomiast całkiem przyzwoity. Pod moimi nogami leży grupa alternatywnej młodzieży, dwie osoby śpią.
Przed północą WL się kończy. Podekscytowana, lecę na
Pendulum, na których koncert czekam chyba najbardziej (przed wyjazdem zmieniły mi się priorytety). Australijczycy są nie-sa-mo-wi-ci. Metallica połączona ze
Slam,
Tarantula i oczywiście
Propane Nightmares - piosenka, o której usłyszeniu na żywo marzyłam od kiedy usłyszałam ją po raz pierwszy. Jestem niesamowicie obolała i mam na nogach kalosze, więc podskakiwanie wychodzi mi dosyć przeciętnie, ale i tak bawię się świetnie.
5.07
Wczesnym popołudniem zupełnie znienacka zasypiam. Budzę się za jakiś czas i dostaję ochrzan od rodziców, że nie odpisuję na smsy i w ogóle to co się tam dzieje i o której chodzę spać, że tak padam o dziwnej porze. Jakoś sobie z tym radzę. Rozochoceni posiłkiem z dnia poprzedniego znowu wybieramy się do pizzerii, tym razem znajdującej się trochę bliżej. Nie najadam się już aż tak bardzo jak ostatnio. Kupujemy też pizzę na wynos, która następnie służy jako prowiant.
Na festiwal wchodzimy dosyć wcześnie, chociaż jak codziennie bardzo grzebię się przy wychodzeniu. Szykują się 4 koncerty pod rząd na mainie. Pierwsza jest
Lily Allen. Od jakiegoś czasu przysłuchuję się jej płytom. Moja sympatia niewiele jednak daje, bo jej występ jest bardzo przeciętny. Na tyle mnie nie zainteresował, że oddalamy się spod sceny. Niczym gladiatorzy idący na pewną śmierć decydujemy się iść po koszulki właśnie o TEJ porze, w dzień, kiedy jest NAJWIĘKSZA frekwencja. Przeciskając się do kasy, tracę rachubę czasu. W końcu wychodzę z boju zwycięsko.
Kolejni są
Kings of Leon. Nie powiem, żebym czekała na nich szczególnie. O ile jakiś czas temu bardzo przyjemnie było posłuchać
Only By the Night (wstyd przyznać, ale resztę dyskografii olałam), o tyle niektóre utwory z tej płyty wywołują już u mnie odruch wymiotny. Tuż przed samym koncertem gwałtownie spada mi nastrój. Jestem zła, obrażona i obolała. Po paru piosenkach poddaję się i w samym środku tłumu siadam na trawie i zamykam w sobie. Jest to na pewno ocena subiektywna, ale KoL mi się nie podobają. Wyglądają trochę jakby ktoś ich wystawił na scenie i kazał do jakiejś godziny zagrać to, co mają zagrać. Gdyby nie to, że ludzie szaleją na punkcie ich piosenek, tłum pewnie stałby nieruchomo. Sami mówią, że to ich najlepszy koncert, ja zastanawiam się, kto ochrzcił ich najlepszym koncertowym zespołem świata.
Przeciskamy się do przodu na
Placebo. Jestem trochę sceptycznie nastawiona, bo to zespół, którym zachwycają się wszyscy, i boję trochę sytuacji z poprzedniego koncertu. Zostaję jednak pozytywnie zaskoczona. Brian z ekipą mają naprawdę świetny występ. Ciekawie aranżują piosenki, mają świetny kontakt z publicznością (
Hello, children of Poland! We're Placebo from London. We come in peace!) i swoją muzyką wręcz porywają. Jestem bardzo zadowolona.
Dłuższą przerwę przed
Prodigy zajmuje nam kupienie picia. Długość kolejek jest tragiczna. Mając w pamięci ostrzegawcze telebimy i widok ciasno zbitego tłumu pod sceną, postanawiamy przycupnąć nieco z boku i uniknąć stratowania. Już po chwili żałuję, że nie jestem wciśnięta gdzieś między publiczność. Gdzieś w połowie, może w 2/3 koncertu wpada nam do głowy, żeby napić się kawy. Nie okazuje się to jednak aż tak proste. W poszukiwaniu niewielkiej kolejki wędrujemy aż na sam koniec miasteczka festiwalowego. O 4 popijam moccę, obserwując jaśniejące już niebo. Niesamowite uczucie.
Postanawiamy już wrócić. Kiedy jest już prawie całkiem widno, zmierzamy przez cały teren festiwalu, odkopując sobie z drogi niezliczone kubki po piwie. Okazuje się, że Prodigy już się skończyło. Postanawiam nie kłaść się spać, bo zanim zasnę, minie sporo czasu, a wstać będzie mi bardzo trudno. Dopakowuję się, po czym leżę i wspominam.
My Personal Top
2.07 Arctic Monkeys
3.07 Moby
4.07 Pendulum
5.07 Placebo
Ogólnie jestem bardzo zadowolona. Open'er ma niesamowitą atmosferę, o której długo można by się rozpisywać (a tego nie chcę, bo jeśli ktoś to przeczytał, to jest już na pewno bardzo znudzony). Jestem prawie pewna, że przyjadę za rok. Już wysłałam moje propozycje na 2010; liczę, że się sprawdzą ^^
A jutro ciąg dalszy, 6-8.07.
♫ Pendulum - Propane Nightmares